Kiedy zaczynałam pracę na uczelni, byłam zachwycona. Serio. Miałam wizję siebie jako wykładowcy, osoby, która przybliżając studentom naukę, uczy ich myśleć – ja lubię myślenie. Zwłaszcza że socjologia jest zatopiona w codzienności, każdy ma coś do powiedzenia na tematy „społeczne”. Już widziałam te zajęcia, kiedy zawzięcie dyskutujemy, omawiamy przeczytane lektury, przerzucamy się nazwiskami i teoriami. A do tego twórczy ferment w gronie kolegów po pracy. Badania, konferencje…
No, ok trochę przesadziłam.
Liczyłam jednak na to, że to, co będę robić, to będzie coś więcej niż tylko zarabianie pieniędzy. Na początku było naprawdę fajnie. Z zapałem jeździłam na konferencje, pisałam, prowadziłam zajęcia. Okazało się, że najlepiej mi wychodzi uczenie i zmuszanie do myślenia.
Z czasem zapał osłabł, zwłaszcza że z początkiem każdego nowego semestru musiałam przygotować się do kilku nowych przedmiotów. Czasem zupełnie mnie nie interesujących. I tu zaczęły się schody, wkurzało mnie, że są zajęcia, na których jestem mądrzejsza od studentów tylko o jedną książkę. To nie fair, wymagać od nich wiedzy, której sama nie mam. Studenci chyba to wyczuwali, a może po prostu im to zwisało, jednak zajęcia przestały mi dawać aż taką satysfakcję.
Równocześnie z rozwojem mojej „kariery” zaczęły się zmiany w systemie. Obecne studia to już zupełnie co innego. Nie chodzi o to, żeby kogokolwiek czegokolwiek nauczyć.
Chodzi o to, żeby w tabelkach się wszystko zgadzało!
Tak! W tabelkach. Wypełniamy stosy papierków, na których piszemy: co zrobiliśmy w danym półroczu, co chcemy zrobić i za ile punktów. Punkty są najważniejsze, kto nie ma punktów, ten się nie rozwija. Jak cię nie cytują, nie istniejesz. Punktoza ogarnęła naukę. Zamiast robić swoje, kalkulujemy: wyjazd na konferencje i publikacja po niej? Nie, to za mało punktów. Publikacja w czasopiśmie XY? Monografia? Pojawiają się bardzo szczegółowe wskazówki gdzie i za ile punktów publikować, żeby mieć odpowiednią liczbę uskładaną. Jak nie…
Studentów też wcisnęliśmy w tabelki. Tworzymy sylwetkę absolwenta, w syllabusie opisujemy wiedzę, umiejętności i kompetencje, jakimi dysponuje po naszych zajęciach, ba nawet wymyślamy ścieżkę kariery. W syllabusie nie mam miejsca na myślenie, są słowa kluczowe, frazy, których należy unikać i te, które pojawić się muszą.
Dzieci w szkołach uczą się do testów, my pracujemy na punkty, gubimy sens, nie mamy czasu na myślenie. Ja to już widzę u studentów. Zaraz sesja i budzące wśród niech przerażenie egzaminu ustne. Nie będzie: wybierz a,b lub c – będzie – myśl! Na zaliczeniach pisemnych daję pytania otwarte, często luzie z maturą mają z tym problem, pisałam o tym nie raz np TUTAJ). Nie uczymy myśleć, uczymy strzelania w testy i wypełniania tabelek. Może to i lepiej, w prawdziwym życiu też im nikt myśleć za bardzo nie każe. Będą rozliczani z, tak czy inaczej widzianych punktów. Myślenie wychodzi z mody, za to nikt nie premiuje. Słabe to, prawda.
Pracodawcy stosują wiele metod, żeby obliczyć, zmierzyć, albo skalkulować nasza wartość, ale nie pozwalają one docenić tego, co naprawdę się liczy. Jesteśmy postrzegani przez pryzmat ocen okresowych, ewaluacji, analiz, wydajności produkcji, wyników sprzedaży, liczby obsłużonych klientów albo kliknięć na stronie internetowej. (…) Księgowość jest ważna, ale nie wszystko można policzyć.”
A mnie się marzy obowiązkowe myślenie
Tak, przyznaję się, czytam książkę, której skutkiem ubocznym jest myślenie. I im dłużej myślę, tym bardziej mam ochotę na radykalne zmiany. Chcę robić coś, co ma sens, za co będę doceniana, a nie tylko oceniana. Szukam, szukam, myślę, kombinuję. Na razie mam alternatywny do obecnego, sposób zarabiania, ale tylko zarabiania. Czegoś, co da mi coś więcej, ciągle nie widzę na horyzoncie. Kiedyś wydawało mi się, że chciałabym pisać książki, albo artykuły do gazet. Teraz kiedy widzę, że każdy może wydać książkę, a sprzedać można nawet miernotę byle dobrze opakowaną, ten pomysł nie wydaje mi się aż tak kuszący.
Mimo wszystko albo wbrew wszystkiemu myślę, albo przynajmniej tak mi się wydaje. A może to bez sensu, może łatwiej nie myśleć, tylko płynąc z prądem i oglądać kolejny odcinek „koła fortuny”?